Fragmenty Amsterdam Parano

przedsmak tego co w książce

(…) Facet, na oko w naszym wieku, wyjął z kieszeni spodni klucze oraz skórzany portfel. Coś jednak wypadło kiedy to wszystko wyciągał. Była to mała, biała, papierowa koperta. Wiedziałem co to za koperta.
Ale masz chłopie przerąbane – pomyślałem ze współczuciem gdy ochroniarz podniósł kopertę z kokainą z podłogi.
Wprawnym ruchem otworzył kopertę, zanurzył w niej palec i przeciągnął nim po górnym dziąśle. Po chwili zamknął kopertę i odezwał się do właściciela tejże.
– Wiesz, że to niezdrowe?
– Wiem – odpowiedział cicho właściciel.
– Ok, wchodź powiedział ochroniarz oddając kopertę i odsuwając się na bok.
Było to dla mnie jedno z najbardziej niesamowitych dotychczasowych przeżyć w Amsterdamie. Coś co było tak niemożliwe nigdzie indziej. To nie była kameralna impreza dla gangsterów. To była olbrzymia impreza na półtora tysiąca osób odbywająca się w muzeum. To przebiło nawet mojego ulubionego dziadka jeżdżącego na rolkach po mieście w skórzanych stringach, z metalowym kołem na piersiach zamocowanym na skórzanej uprzęży, który śpiewał sobie głośno jakieś dziwne kawałki które leciały mu w słuchawkach. To był inny kaliber.
Koleś przede mną wszedł właśnie do środka z co najmniej gramem koksu. Legalnie. Oficjalnie. A ja mam dwie tablety w MAJTKACH??

Patrzyłem z niedowierzaniem do wewnątrz mojej głowy jak dziewczynka rośnie, a jej ubranie zaczyna pękać i odpadać na boki. Wilki patrzyły z mieszanką strachu i niepewności. Dziewczynka była już dużo większa od wilków i składała się głównie z oplecionych żyłami, gigantycznych mięśni. Kiedy zaczęła śpiewać głosem Freddiego, zaczęła się jatka.

Sam już nie wiedziałem jaką mam fazę. Wrażenia i wizje przeplatały się i co jakiś czas czułem dominację jednego narkotyku nad innymi. Momentami plastikowa, halucynacyjna, kwasowa rzeczywistość przejmowała kontrolę i kilka minut stałem wpatrując się w sufit. Leo stał z kamera i filmował ścianę, w nadziei że zarejestruje na filmie to co w tym momencie na niej widział.

Choinka, z braku miejsca, była gałęzią wiszącą w oknie. Obwieszona jointami skręconymi z rożnych rodzajów palenia. Gdzieniegdzie przystrajały ją koperty z kokainą i plastikowe torebki z różnokolorowymi tabletkami extazy. Na czubku przymocowana drutem dumnie, oraz krzywo, stała buteleczka z poppersem.
Z uwagi na konsumpcyjne przeznaczenie naszej choinki, z dnia na dzień liczba ozdób malała.
Wyrzuciliśmy ją kilka dni po sylwestrze, jako że pusta gałąź w oknie wyglądała mało dekoracyjnie.

I tak stałem nieruchomo na środku sali pełnej ludzi będących pod wpływem wszelkich psychoaktywnych substancji znanych człowiekowi, z jointem w ręce, z extasy w żyłach, patrząc na piersi półnagiej tancerki przelatujące niecałe dwa metry nade mną, w rytmie podkręcającego do granicy orgazmu Transu.
I wtedy właśnie odliczanie dobiegło końca.
Nagła burza świateł, dźwięku. Szampan zaczął lać się ze wszystkich stron. Chemiczna ekstaza z wewnątrz połączyła się z empatyczną ekstazą z zewnątrz. Byłem jednością z całą imprezą. Wszyscy byliśmy braćmi i siostrami.

Od dziecka miałem bujną wyobraźnię. To przydatna sprawa jeśli chcesz jeść grzyby. Otwarty umysł też się przydaje aby móc samemu sobie wytłumaczyć, dlaczego widzisz embriony w swojej kanapce z tuńczykiem i nie zwariować.
Embriony w mojej kanapce były malutkie i bardzo nie chciały być przeze mnie zjedzone. Jestem w stanie to zrozumieć, jako że nawet nie będąc embrionem również nie chciałbym być zjedzony.
Problemem był mój głód. A one prosiły mnie żebym ich nie jadł. Prowadziłem więc ciężką i bardzo głęboko emocjonalną konwersację ze swoją nadgryzioną kanapką z tuńczykiem. Jako że wszyscy dookoła również jedli grzyby, każdy był czymś zajęty na swój własny, chory sposób.

Po mniej więcej godzinie zatrzymał się na stacji benzynowej w celu nabycia większej ilości piwa oraz zjedzenia obiadu. Byliśmy trochę zestresowani faktem, że jest ewidentnie na bani i jedziemy z nim górskimi drogami. Kiedy postawił nam obiad i do tego dzban wina, ucieszyliśmy się, jako że nie mieliśmy już pieniędzy na jedzenie. Jak się okazało cieszyliśmy się za wcześnie ponieważ jedzenie okazało się być kawałkami żołądków jakiegoś zwierzęcia, zmieszanymi z jakimiś innymi kawałkami jakiegoś zwierzęcia, polane sosem z jeszcze innych kawałków i było absolutnie niejadalne.
Co innego dzban białego, schłodzonego wina. Wypiliśmy go błyskawicznie w upale i w dalszą podroż ruszyliśmy równie pijani jak kierowca. W dalszym ciągu pił piwa, nam jednak było to już kompletnie obojętne. Na kolejnych przystankach nie kupował nam już jedzenia.
Wino w zupełności nam wystarczało.
Do Aten dotarliśmy kompletnie pijani. Jakimś cudem doszliśmy w okolice Akropolu, rozłożyliśmy maty i śpiwory i zasnęliśmy w zaułku skalnych pagórków nieopodal.

Rzeczywistość naszego położenia spadła na nas raczej przyciężkawo. Oto byliśmy uwięzieni na kilkuset metrowym pasie błota między Rumunią a promem do Bułgarii na który nie było nas stać. Nie mogliśmy wydostać się ani w jedną ani w druga stronę. Najwyraźniej mieliśmy spędzić tutaj resztę naszego życia.